w wolnych chwilach lubił składać hołdy muzie prowansalskiej napisał piosenkę w narzeczu miejscowem. Piosenka ta miała wielkie powodzenie. Była w niej mowa o pewnym wielkim myśliwym, mistrzu Gerwazym, który celnymi strzałami swymi miał wytępić co do nogi wszystkie lwy Afryki. Niestety, miał on strzelbę dziwnej konstrukcji: „nabić ją było można zawsze, wystrzelić nie było można nigdy“.
Aluzaja była zrozumiała!
W okamgnieniu piosenka stała się popularną. I gdy Tartarin przechodził ulicą, tragarze z nad brzegów Rodanu, mali chłopcy czyszczący buty, gromadzący się przed jego domem, śpiewali chórem:
Son fusion de mestre Gervai
Tonjoulon cargon, tonjoulon cargon
Son fusion de mestre Gervai
Tonjoulon cargon part jamai.
Śpiewano to co prawda zdaleka, w obawie podwójnych muszkułów.
Ach, zmienności zachwytów i uwielbień!
Wielki człowiek udawał, że nic nie zauważył i że nic nie słyszy. Ale w gruncie rzeczy ta wojna tajona i zjadliwa czyniła mu ból przykry. Czuł, że Tarascon wymyka mu się z ręki. Popularność zwraca się w inną stronę. A to bolało strasznie. Cierpiał okropnie.
Pomimo to Tartarin uśmiechał się i żył spokojnie dalej, jakby nic go nie spotkało.
Czasem jednak spadała z jego twarzy ta maska spokojnej obojętności, ta maska, którą z dumy włożył na twarz opadała i wtedy zamiast śmiechu widać było w tem obliczu ból i oburzenie...
I tak pewnego poranku gromada małych sawojardów chórem pod oknami łego
Son fusion de mestre Gervai...
Głosy nędzników dochodziły aż do wnętrza pokoju, w którym Tartarin golił się właśnie stojąc przed lustrem.