Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzał na wózki napełnione kuframi i skrzyniami, a widząc, że wszystko jest w porządku, śmiało puścił się w drogę ku stacji kolei nie oglądnąwszy się nawet ani razu w stronę domku wśród ogrodu z baobabem. Za nim maszerował waleczny major Bravida, emerytowany naczelnik magazynu mundurów, prezydent Ladevéze, a dalej rusznikarz Costecalde i tłum myśliwych, polujących na kaszkiety, dalej wózki z pakunkami, a w końcu tłum narodu.
Przed dworcem oczekiwał Tartarina naczelnik stacji, — stary afrykańczyk z 1850 roku. Przywitał bohatera kilkakrotnym silnym i ciepłym uściskiem dłoni.
Pociąg pośpieszny idący z Paryża do Marsylji, nie przybył jesze na stację. Tartarin wszedł do poczekalni razem ze swym sztabem. Aby uniknąć tłoku, naczelnik stacji kazał natychmiast po ich wejściu zamknąć żelazną kratę.
Przez kwadrans Tartarin otoczony myśliwymi polującymi na kaszkiety przechadzał się wzdłuż i wszerz poczekalni. Mówił im o swej podróży, o swem polowaniu, przyrzekał przysłać im skóry ubitych lwów. Zapisywano się w jego notatce na skóry, jak tancerze zapisują się w karnetach balowych na tańce.
Spokojny i słodki jak Sokrates w chwili, gdy mu podać miano puhar wykuty, nieustraszony Tartarin, miał dla każdego miłe i dobre słowo, dla wszystkich miał przyjazny uśmiech. Mówił o każdym prosto, łaskawie, grzecznie. Możnaby pomyśleń, że przed wyjazdem chce zostawić po sobie wspomnienia jak najlepsze, pełne uroku, żal i smutek. Słuchając swego mistrza, myśliwi polujący na kaszkiety, mieli łzy w oczach, niektórzy nawet mieli wyrzuty, jak naprzykład prezydent Ladevéze i aptekarz Bézuquet.
Tragarze, którzy przynieśli pakunki Tartarina płakali po kątach. A zewnątrz lud tłoczył się u krat i krzyczał:
— Niech żyje Tartarin!
Nareszcie rozległ się dzwonek. Głuchy turkot, rozdzierający świst wstrząsł sklepieniem.
— Wsiadać! Wsiadać!
— Żegnaj Tartarinie! — Żegnaj Tartarinie!
— Żegnam was wszystkich!
A wypowiedziawszy te słowa, wielki człowiek pochwycił w obję-