Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

cia walecznego majora Bravidę i ucałował jego policzki, całując w nim cały Tarascon.
Następnie wyszedł na peron i wsiadł do wagonu napełnionego paryżaninami, którzy widząc dziwnego człowieka uzbrojonego w taką masę karabinów i rewolwerów, umierali ze strachu.

XIV.
PORT W MARSYLJI. — NA OKRĘCIE.

Dnia 1. grudnia 186. w południe słonecznego, zimowego prowansalskiego dnia, pięknego jasnego, wspaniałego, przerażeni marsylczycy ujrzeli w porcie „turka“, — ale jakiego „turka“! Nigdy podobnego „turka“ nie widzieli, a jednak wiadomo, że w Marsylji „turków“ nie brak!
Owym „turkiem“ — czyż trzeba dodawać — był wielki Tartarin z Tarasconu. Szedł on wzdłuż wybrzeża, a za nim tłum tragarzy niósł skrzynie z bronią, aptekę podróżną, konserwy mięsne, i roślinne itd. Szedł on ku portowi Towarzystwa Tonacho, aby dostać się na pokład transportowca Żuaw, mającego przewieść go do Afryki.
W uszach dźwięczały mu jeszcze okrzyki pożegnalne mieszkańców Tarasconu; blask nieba, woń morza upajały go. To też Tartarin promieniał i mając strzelby na obu ramionach, wysoko niosąc głowę, kroczył, wytrzeszczając oczy na cudowne piękno marsylskiego portu, który widział po raz pierwszy i który go zachwycał... Biedakowi zdawało się, iż to sen tylko... Zdawało mu się, że jest Sindbadem marynarzem i że przechadza się, po mieście fantastycznem, opisanem w jednej opowieści z Tysiąca i jednej nocy.
Widział przed sobą las masztów, żagli, kominów krzyżujących się na wszystkie strony. Flagi wszystkich krajów i państw świata: rosyjskie, greckie, szweckie, tunetańskie, amerykańskie... statki stały rzędem u wybrzeża, maszty ich pochylone ku brzegowi były jak szeregi bagnetów, pochylonych do ataku. Niżej szereg najad, bogiń,