rzawą czupryną. Zanim Tartarin mógł zdobyć się na otwarcie ust, na pokład ze wszech stron tłoczyć się zaczęły setki korsarzy, czarnych, żółtych, na pół nagich, wstrętnych, strasznych.
Piratów tych Tartarin znał dobrze! Ta szajka, te postacie, to one, sławne one, których on tyle razy szukał po nocach w ulicach Tarasconu. Nareszcie one zdecydowały się stanąć przed nim oko w oko!
W pierwszej chwili niespodzianka ubezwładniła go. Ale gdy ujrzał piratów, rzucających się na bagaże, pakunki zdzierających płótno pokrywające je, gdy ujrzał, iż zaczynają rabować i plądrować statek, — wtedy bohater obudził się z osłupienia, wydobył nóż myśliwski i wrzasnął:
— Do broni! Do broni!
Wrzasnął, zwracając się do podróżnych i pierwszy rzucił się na korsarzy.
Kapitan Barbasson, wychodząc z pod pokładu, zatrzymał go pytając:
— Co jest? co się stało? Co się panu stało?
— Ach! to pan, kapitanie!... Prędko, prędko! Daj pan broń swym ludziom!
A to dlaczego?
— Czyż pan nie widzi?
— Co takiego?
— Tu... przed nami... korsarze!...
Kapitan Barbasson patrzył na niego osłupiały. W tejże chwili olbrzymi drab, murzyn przebiegł koło nich, niosąc na plecach aptekę przenośną Tartarina.
Tartarin ryknął:
— Nędzniku! — Czekaj!
I rzucił się na murzyna ze sztyletem w ręku.
Barbasson chwycił Tartarina za pas algierski i zatrzymał go.
— Ależ uspokój się pan!... Do stu djabłów!... Toż to nie są korsarze!... Już od niepamiętnych czasów, niema wcale korsarzy... To są tragarze!...
— Tragarze?...!
— Ależ naturalnie! — Tragarze, którzy przybyli na statek
Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.