i ci powiedli go ze sobą, a za nimi na kilku wózkach wieziono pakunki Tartarina.
Stąpiwszy na ulice Algieru, Tartarin z Tarasconu szeroko otworzył oczy, zdziwiony niepomiernie. Wyobrażał on sobie, iż ujrzy wschodnie miasto, bajeczne, czarodziejskie, mitologiczne, coś pośredniego między Konstantynopolem a Zanzibarem...
Ujrzał zupełnie coś podobnego do Tarasconu.
Kawiarnie, restauracje, szerokie ulice, domy czteropiętrowe, niewielki wybrukowany plac, na którym muzyka wojskowa grała polki Offenbacha, panowie siedzący przy stolikach, i zapijący piwo, damy, kilka niewiast z półświatka, oraz wojskowi, raz jeszcze wojskowi i znowu wojskowi.., ani jednego „turka“! Ani jednego prócz Tartarina...
To też, przechodząc przez plac, był on nieco zażenowany. Wszyscy na niego patrzli. Muzykanci wojskowi przestali grać, urwali nagle...
Z dwoma strzelbami po jednej na każdem ramieniu z rewolwerem u pasa, dziki i majestatyczny jak Robinson Kruzoe, Tartarin kroczył poważnie, pośród wszystkich tych grup. Lecz gdy stanął u bramy hotelu, siły go opuściły. Wyjazd z Tarasconu, port w Marsylji, przejazd morzem, egzotyczny książę, korsarze, — wszystko to zmieszało się w jego głowie i krążyło po niej w szalonym wirze.
Musiano go zanieść do jego pokoju, rozbroić, rozebrać...
Mówiono już nawet o tem, iż należałoby posłać po lekarza...
Lecz zaledwie bohater nasz złożył głowę na poduszki, natychmiast zaczął chrapać tak głośno i tak serdecznie, że właściciel hotelu uznał wszelką pomoc nauki za zupełnie zbyteczną i wszyscy wyszli z pokoju.
Trzecia godzina biła na zegarze pałacu gubernatora.
Tartarin obudził się.
Przespał cały wieczór, całą noc, cały ranek, a nawet spory