Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

zaprzęgnięte wołami, szwadrony strzelców afrykańskich, stada małych, mikroskopijnych osiołków, murzynki sprzedający biszkopty, wozy alzackich emigrantów, spahisy w czerwonych płaszczach, wszystko to sunęło w tumanach kurzu, krzyki, śpiewy, dźwięki trąb. A na prawo i na lewo rzędy nędznych bud, kędy rosłe murzynki czesały się przed drzwiami, szynkownie pełne żołnierzy, sklepy rzeźników...
— Cóż to oni gadają o tym swoim wschodzie? Niema tu nawet tylu „turków“ co w Marsylji.
Tak myślał wielki Tartarin.
Nagle ujrzał wspaniałego wielbłąda, mijającego go szybko, wyciągającego swe długie nogi, pyszącego się jak indyk.
Serce Tartarina zabiło szybciej.
Oto już wielbłądy!
A więc lwy nie mogą być daleko! I w istocie! W pięć minut później ujrzał zbliżającą się gromadę myśliwych, wracających z polowania, ze strzelbami na ramieniu.
Mijając ich, rzekł sam do siebie:
— Tchórze! Tchórze! Idą na lwy gromadą i z psami!..
Nie wyobrażał on bowiem sobie, żeby w Algierze można było polować na co innego, niż na lwy. Jednak myśliwi ci mieli dobroduszne miny kupców, którzy się wycofali z interesu, przytem sposób polowania na lwy z psami i z torbami myśliwskiemi był tak patryarchalny, iż Taraskończyk, zaintrygowany nieco, uważał za stosowne zaczepić jednego z tych panów.
— Udało się polowanie kolego?
— Nieźle, nieźle.
— Zabiliście dużo?
— Tak... dosyć... Proszę niech pan spojrzy...
I algierski myśliwy pokazał swą torbę myśliwską zapchaną zającami i bekasami.
— Co? Torba myśliwska? — Pan w torbie je nosi?
— A w czemże je mam nosić?
— A więc... więc to chyba bardzo maleńkie...
— Są małe i są duże.
— A ponieważ myśliwiec ów spieszył się bardzo do domu