Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

więc nie czekając dalszych pytań Tartarina, ogromnymi krokami podążył za swymi przyjaciółmi.
— Ach to są łgarze... Nie zabili ani jednej sztuki...
I puścił się dalej w drogę.
Domów było coraz mniej i przechodniów również.
Noc zapadała. — Wszystkie przedmioty w około ciemniały, kształty stawały się niewyraźne. Tartarin z Tarasconu maszerował jeszcze z pół godziny. W końcu zarzymał się.
Noc była już zupełnie ciemna.
Noc bezksiężycowa. Na niebie mnóstwo gwiazd. Ani żywej duszy na drodze...
Mimo wszystko bohater przyszedł do przekonania, że lwy nie są dyliżansami pocztowymi i niechętnie podróżują po gościńcach publicznych. Zwrócił się z drogi na pola i szedł wpoprzek... Co krok spotykał rowy, cierniste krzewy. To go nie wstrzymało.! Wędrował dalej... Potem nagle stanął.
Rzekł sam do siebie:
— Czuć blizko lwa!.. Tu musi być w pobliżu!...
I energicznie węszył w prawo i w lewo.

V.
BĘC! BĘC!

Była to olbrzymia, dzika pustynia, porosła dziwacznemi roślinami, temi roślinami wchodu, które mają wygląd drapieżnych zwierząt.
W dyskretnem świetle gwiazd, cienie tych roślin na wszystkie strony snuły się po ziemi.
Po prawej ciężka niekształtna masa gór. To atlas zapewne!
Po lewej niewidzialne morze huczało głucho...
Istna kryjówka krwiożerczych drapieżników.
Tartarin ukląkł na jedno kolano i czekał... Jedną strzelbę położył obok siebie na ziemi, drugą trzymał w ręce...
Czekał godzinę, dwie... Nic!