Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

względnem postanowieniem spakowania kufrów i natychmiastowego wyjazdu na południe.
Niestety, zdawało mu się, że gościniec Mustafy od poprzedniego dnia wydłużył się niepomiernie. Słońce paliło nielitościwie. Kurz był straszny. Namiot wydawał się nieznośnym ciężarem!...
Tartarin nie czuł się na siłach, by módz na własnych nogach wrócić do miasta. Zatrzymał więc pierwszy omnibus, który spotkał i wsiadł do niego.
Biedny Tartarin z Tarasconu!
O ileż lepiej byłoby dla jego sławy, dla jego imienia, gdyby nie był wsiadł do tego fatalnego wehikułu, gdyby był dalej powędrował pieszo, narażając się na śmierć przez uduszenie brzemieniem rozpalonego powietrza, namiotu, obu ciężkich dubeltówek o ciągnionych lufach!...
Tartarin wsiadł.
Omnibus był pełny.
W głębi, utkwiwszy nos w brewiarzu siedział wikary z Algieru z dużą czarną brodą. Naprzeciw księdza młody kupiec maur, palący grube papierosy. Dalej majtek maltański i cztery czy pięć maurytanek otulonych w białe płótna, zasłaniające tak szczelnie ich twarze, iż zaledwie oczy można było widzieć. Damy te jeździły na cmentarz Abd-el-Kadera, by tam się pomodlić. Ale ta ponura wizyta nie zepsuła im wcale humoru i nie zasmuciła ich. Słychać było, że chichoczą i gawędzą zasłonięte szczelnie i zajadają ciasteczka.
Tartarinowi zdawało się, że one przypatrują mu się bardzo.
Szczególnie ta, która siedziała naprzeciw niego.
Utkwiła ona swe oczy w jego oczach i przez całą drogę nie odwróciła ich ani na chwilę.
Aczkolwiek twarz tej damy była szczelnie zasłonięta, jednak żywość jej spojrzenia, jej duże, czarne oczy, przedłużone jeszcze z pomocą k’holu, subtelnie zarysowany przegub u ręki zdobny w złote bransolety, ukazujący się od czasu do czasu wśród zasłon, urocze, zgrabne, prawie dziecinne ruchy głowy, — wszystko to zdradzało, że pod płótnem kryje się coś młodego, pięknego, godnego uwielbienia...