Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

zajść do górnego miasta, do arabskiego miasta, do „tureckiego“ miasta.
Straszne to są zaułki. Wązkie, ciemne uliczki, wznoszące się stromo w górę, zabudowane tajemniczymi domami, których dachy stykają się z sobą, czyniąc rodzaj tunelu. Drzwi niskie, okna maleńkie, milczące, smutne, zakratowane, a na prawo i na lewo sklepiki ogromnie ciemne, a w nich dzicy „lwicy“ o twarzach korsarzy, białych oczach i świecących zębach, palą fajki na długich cybuchach i gawędzą przyciszonym głosem, jakby namawiając się do jakichś zbrodniczych czynów.
Kłamstwem byłoby twierdzić, że Tartarin chodził po tych strasznych zaułkach nie odczuwając głębokiego wzruszenia. Przeciwnie, był on bardzo wzruszony i krocząc po tych wąziutkich uliczkach; których całą szerokość zapełniał jego potężny brzuch, waleczny mąż zachowywał wszystkie środki ostrożności, wytrzeszczał oczy na wszystkie strony, nie zdejmował palca z cyngla rewolweru, zachowywał się tak samo, jak ongi w Tarasconie idąc do klubu. Był przygotowany, że lada chwila rzuci się nań sfora eunuchów i jańczarów. Ale pragnienie ujrzenia swej damy dawało mu bajeczną odwagę i siłę olbrzyma.
Przez ośm dni nieustraszony Tartarin nie opuszczał prawie dzielnicy arabskiej. To godzinami wystawał przed Łaźnią arabską, wyczekując godziny, o której damy maurytańskie idą do kąpieli i wychodzą z niej drżące i wonne. To znów wysiadywał przed bramą mossei, wchodził do niej nawet, pocąc się i sapiąc przy zdejmowaniu ciężkich swych butów.
Czasem gdy noc zapadała, Taraskończyk zmartwiony, że nic jeszcze nie odkrył ani w łaźni, ani w mossei, przechodził koło domów maurytańskich i słuchał rozlegających się tam monotonnych śpiewów.
Przygłuszone dźwięki gitary, baskijskich tamburynów, chichoty i śmiechy kobiece, — wszystko to przyśpieszało bicie jego serca.
I mawiał sobie wtedy:
— Może ona tam jest!
Wtedy — jeśli na ulicy było pusto — zbliżał się do pewnego