Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

z tych domów, chwytał ciężki młot, zwisający koło drzwi i uderzał nim trwożliwie...
Natychmiast milkły śpiewy i śmiechy.
Nic już nie było słychać z poza murów, prócz szeptów ostrożnych, nieuchwytnych niby szepty, sennych ptasząt w klatce.
Wtedy bohater myślał:
— Trzymajmy się ostro! Coś się zdarzy!
Najczęściej zdarzało się to, że mu wylewano na głowę naczynie z zimną wodą, albo też osypywano go skórkami z pomarańcz, berberyjskiemi figami...
Zresztą nic większego się nie zdarzało...
Lwy afrykańskie, śpijcie spokojnie!

IX.
KSIĄŻĘ GRZEGORZ.

Nieszczęśliwy Tartarin już od dwóch tygodni szukał swej algierskiej damy i prawdopodobnie szukałby jej dotychczas, gdyby opatrzność opiekująca się zakochanymi nie przysłała mu z pomocą egzotycznego książęcia.
Oto co się zdarzyło:
W zimie, co sobota w nocy, w wielkim teatrze algierskim odbywał się bal maskowy. Jest to nieskończenie długo trwający, nudny bal maskowy prowincjonalny. Mało ludzi w sali, kilka wyrzutków od Bullera, albo z kasyna, kilka dziewic szalonych przybyłych tu z armją, zniszczonych szykowców, niemniej zniszczonych debarderów, praczek lansujących się, które jednak z epoki swej cnotliwości zachowały pewien zapaszek czosnku i sosu szafranowego...
Niema tam na co patrzeć. Za to w sali gry...
Tłum rozgorączkowany tłoczy się około stołów pokrytych zielonem suknem, — żołnierze-turkosi na urlopie, maurytańscy kupcy z arabskiej dzielnicy, murzyni, majtkowie z Malty, koloniści z głębi kraju, którzy przebyli czterdzieści kilometrów, by postawić na kartę wszystko co dostali za wóz jarzyn, albo parę wołów... Wszyscy