Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ślicznie! Cudnie! — A któż zna tego księcia Grzegorza? — Nikt!
Oburzony Tartarin uczynił krok naprzód i rzekł stanowczo:
— Przepraszam! — Ja znam księcia!
Oficer od strzelców spojrzał bystro w oczy Tartarina i rzek wzruszając ramionami:
— A więc dobrze. — Podzielcie się obaj tymi dwudziestoma frankami, których brakuje.
Rzekłszy to odwrócił się plecami i znikł wśród tłumu.
Gwałtowny Tartarin chciał rzucić się za nim, lecz książę przeszkodził mu w tem.
— Daj pan spokój... To już moja rzecz.
I biorąc pod rękę oburzonego taraskończyka, szybko wyprowadził go z teatru.
Gdy stanęli na placu, książę Grzegorz zdjął kapelusz, pochwycił naszego bohatera za dzielną prawicę, zaczął drżącym głosem:
— Panie Barbarin...
Taraskończyk poprawił nieśmiało i szeptem:
— Tartarin!
— Tartarin, czy barbarin, to wszystko jedno. Myśmy teraz obaj połączeni na śmierć i życie!
I szlachetny książę z dziką energją wstrząsał prawicą bohatera, a taraskończyk był niezmiernie dumny.
Powtarzał upojony:
— Książę! Książę!
W kwandrans później obaj ci panowie siedzieli w restauracji „Pod Platanami“, miłej nocnej restauracji, której tarasy wznoszą się nad morzem. Przed nimi stały półmiski i butelki z smacznem winem z Crescii. Tam odnowiono znajomość.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej uroczego niż książę. Szczupły, delikatny, o kędzierzawych włosach, zapieczonych żelazkiem lokach, wygolony świetnie, ozdobiony dziwacznymi orderami, miał spojrzenie chytre, ruchy pieszczotliwe i nieznaczny akcencik włoski, co mu dawało pozory Mazarina bez wąsów, znający doskonale język łaciński, cytujący co chwila Tacyta, Horacego i innych.