Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

dzikie obyczaje tego pana i z pewnością sprawi wielką przyjemność owej damie, która pali dużo tytoniu.
Tartarin zawołał z zapałem:
— Chodźmy kupić fajki!
— Nie, nie! Już ja to sam załatwię. O mi taniej sprzeda...
— Co? Książę! Książę by raczył?... Ach książę, książę...
I dzielny mąż zupełnie odurzony podał księciu swój woreczek z pieniędzmi i prosił go, by nie szczędził wcale, byle tylko owa dama była zadowolona.
Niestety, sprawa dobrze zaczęta, nie szła dalej tak dobrze i szybko.
Wzruszona wymową Tartarina i w trzech czwartych uwiedziona już z góry, maurytańska dama przyjęłaby chętnie swego wielbiciela. Lecz brat jej miał skrupuły. Aby go uspokoić, trzeba było kupować fajki tuzinami, kopami, skrzyniami całemi...
Biedny Tartarin pytał czasami sam siebie:
— Co też Baja może robić z temi wszystkiemi fajkami!
Nareszcie, gdy Tartarin zakupił już okropne ilości fajek i zużył niezmierną masę poezyi wschodu, Tartarin otrzymał schadzkę...
Nie trzeba mówić z jak silnem biciem serca taraskończyk gotował się na tę schadzkę. Z jaką dbałością stroił się, jak wyczesywał, perfumował swą twardą brodę myśliwego, polującego na kaszkiety. Nie zapomniał jednak — ostrożność nigdy nie zawadzi — włożyć do kieszeni kastet i dwa czy trzy rewolwery.
Książę — zawsze łaskawy i uważający — raczył mu towarzyszyć w tem pierwszem spotkaniu, jako tłumacz.
Dama mieszkała w arabskiej dzielnicy.
Przed drzwiami domu trzynasto- czy czternastoletni maur palił papierosa.
Był to ów dziki, groźny brat damy.
Ujrzawszy zbliżających się gości, zapukał dwa razy do drzwi i dyskretnie oddalił się.
Drzwi się otwarły.
Ukazała się w nich murzynka i, nie rzekłszy ani słowa, zapro-