Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.
XII.
PISZĄ NAM Z TARASCONU.

Pewnego pięknego popołudnia, gdy niebo było błękitne, a wietrzyk wiał ciepły, Sidi Tart’ri powracał sam jeden ze swego ogródka, jadąc na mule.
Nogi miał rozparte poduszkami, chód muła kołysał go przyjemnie i tak wędrował wśród cudownego krajobrazu. Cugle wypuścił z rąk, ręce skrzyżował na piersiach; drzemał prawie, uśpiony błogością i ciepłem.
Nagle u wjazdu do miasta obudził się, słysząc, że ktoś woła potężnym głosem:
— Ha! do stu djabłów! zdaje mi się, że to pan Tartarin!
Słysząc swe nazwisko, wypowiedziane południowym dyalektem, Taraskończyk podniósł głowę do góry i o dwa kroki przed sobą ujrzał kasztanowate oblicze pana Barbasson, kapitana Żuawa, zapijającego absynt i palącego fajkę u drzwi kawiarni.
Tartarin zatrzymał muła.
— Ach, dobry wieczór, panie Barbasson!
Nie odpowiadając ani słowem, Barbasson patrzył na niego chwilę wytrzeszczając oczy, a potem wybuchł szalonym śmiechem, śmiechem tak potężnym, że Sidi ben Tart’ri osłupiał...
— Co za turban, mój biedny panie Tartarin... Byłożby prawdą to co opowiadają, że pan „sturczyłeś“ się zupełnie?... A mała Baja? Czy ona zawsze śpiewa ową pieśń: Marco la Belle?
Oburzony Tartarin zawołał:
Marco la Bella?!... Mości kapitanie! Osoba, o której pan mówi jest przyzwoitą, maurytańską niewiastą i nie umie ani słowa po francusku!...
— Baja? Nie umie ani słowa po francusku? Panie! Skąd pan tu przybył?
I dzielny kapitan znowu wybuchł szalonym śmiechem.
Potem, widząc smutną minę biednego Sidi ben Tart’ri, uspokoił się.