Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

podróży, wydających mu się szarymi cieniami. Potem powieki zawarły się, myśli zamgliły się i nic nie słyszał tylko głuche jęki resorów i osi i boków karety.
Nagłe głos, — głos starej czarownicy, ochrypły, złamany, głuchy — zawołał taraskończyka po nazwisku:
— Panie Tartarin! Panie Tartarin!
— Kto mnie woła?
— To ja, panie Tartarin! Nie poznaje mnie pan?... Jestem starą karetką pocztową, która dwadzieścia lat temu pełniła służbę między Nimes a Tarasconem... Ileż to razy wiozłam pana, — pana i pańskich przyjaciół, gdyście wyjeżdżali polować na kaszkiety do Joucquieres albo ku Bellegarde!... Nie poznałam pana w pierwszej chwili w tym „tureckim“ stroju, ale gdy tylko pan zaczął chrapać, w tejże chwili przypomniałam sobie pana!
Trochę zirytowany taraskończyk przerwał:
— Dobrze, dobrze!
Po chwili złagodniawszy zapytał:
— A cóż wy tu robicie, moja starucho?
— Ach! Mój dobry panie, — ja tu nie przybyłam dobrowolnie. Ręczę panu... Z chwilą, gdy skończono kolej do Beaucaire stałam się tam nieużyteczną i posłano mnie do Algieru... A nie jestem tu sama jedna. Wywieziono tu wszystkie prawie dyliżanse Francji... Galerniczy żywot...
Tu stara kareta westchnęła głęboko i zaczęła znowu:
— Ach, panie Tartarin, jak mi żal mego pięknego Tarasconu!... Piękne to były czasy! Młode lata! Trzeba mnie było widzieć rano, wymytą, czystą, błyszczącą, z świeżo polakierowanemi kołami. Latarnie moje wydawały się dwoma słońcami!... Jak to było pięknie, gdy pocztylion strzelał z bata, a konduktor siedział na kozie z trąbką u boku, w hafowanej czapce na bakier włożonej. I zawsze miał z sobą okropnie złego małego pieska... Czwórka koni szła ostro brzęcząc dzwonkami... szczekanie psów, dźwięk trąbki... okna się otwierają wszędy i cały Tarascon patrzy na mnie z dumą!...
— Cudna droga... szeroka, dobrze utrzymana... Słupy co kilometr... Kupki szutru w regularnych odstępach... A na prawo i le-