Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

wo równiny porosłe oliwnemi drzewami i winnice... A co krok oberże... Przeprzęgi co pięć minut... A podróżnicy! Jacy to byli mili ludzie, merowie i księża, jadący do Nimes do prefekta albo do biskupa, kupcy, uczniaki na wakacjach, chłopi w bluzach, tylko co ogoleni, a szczególnie wy panowie myśliwi na kaszkiety zawsze w dobrych humorach, zawsze z pieśnią na ustach, szczególniej wracając do domu wieczorem, gdy gwiazdy świeciły...
Teraz to inne czasy... Wożę marne figury, Bóg wie skąd przybyłe... Zbójów, awanturników, nędzarzy, kolonistów... A jak się ze mną obchodzą. Nigdy nikt mnie nie czyści, ani myje... Żałują mi nawet smaru! Zamiast dobrych spokojnych koni, zaprzęgają małe arabskie koniki, djabły kąsające się, kopiące, lecące jak warjaty, łamiące orczyki... A drogi?! Tu ujdzie jeszcze, bo blisko miasta, ale tam dalej wcale dróg niema!... Ani jednego stałego poprzęgu! Stajemy tam, gdzie się podoba konduktorowi...
— Czasem zjeżdżamy i na dwa kilometry z drogi, bo konduktorowi zachciało się wstąpić do znajomego na absynt. A potem pędzimy galopem, by powetować stracony czas. Słońce pali, kurz piecze, a konie pędzą i pędzą. Rzeki przebywa się wpław. A stąd przeziębienia i reumatyzmy, rozwijające się jeszcze bardziej wskutek noclegów pod gołem niebem, wśród mgły i dżdżu, wśród szakalów i hyen. Oto życie, na które jestem skazana do chwili, w której padnę i rozlecę się w kawałki...
Konduktor, otwierając drzwiczki zawołał:
— Blindah! Blindah!

II.
POJAWIA SIĘ MAŁY PAN.

Poprzez zamglone szyby Tartarin widział niewyraźnie rysujący się mały plac małego miasteczka, czworoboczny, regularny, otoczony arkadami, ocieniony pomarańczowemi drzewami. W pośrodku oddział małych, jakby ołowianych żołnierzyków, oświetlony różowym blaskiem jutrzni, odbywał ćwiczenia. W kawiarniach otwierano okiennice. W kącie hala, w której sprzedawano jarzyny...
Było to urocze, ale nie czuło się tu jeszcze blizkości lwów.