Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Tartarin, zagłębiając się napowrót w poduszki, mruknął:
— Dalej! Dalej na południe!
W tejże chwili drzwi się otworzyły. Przez nie wpadł podmuch świeżego powietrza, woniejący pomarańczowym kwiatem. A potem wsiadł do karety maleńki pan w długim surducie orzechowego koloru, stary, chudy, pomarszczony, o maleńkiej twarzyczce, ubrany był w czarny krawat, sięgający mu po uszy, w rękach miał skórzany portfel i parasol. Miał wygląd notaryusza z małego miasteczka.
Mały pan usiadł naprzeciw Tartarina. Ujrzawszy arsenał taraskończyka zdziwił się widocznie nadzwyczajnie i zaczął przypatrywać się bohaterowi uparcie i żenująco.
Wyprzężono konie, zaprzężono inne; dyliżans ruszył...
Mały pan nieustannie przypatrywał się Tartarinowi. Wreszcie taraskończyk miał dosyć tego i wpatrując się ostro w twarz małego pana, zapytał:
— Czy to pana dziwi?
— Nie, to mi zawadza.
Mały pan odpowiedział zupełnie spokojnie. I w istocie Tartarin — pomijając już jego otyłość — namiotem swym, rewolwerami, dwoma dubeltówkami w futerałach, nożem myśliwskim zabierał dużo miejsca.
Odpowiedź małego pana zirytowała taraskończyka. To też zapytał dumnie i wspaniale:
— Czy panu się zdaje, że mógłbym wybrać się na polowanie na lwy, biorąc z sobą tylko pański parasol?
Mały pan spojrzał na swój parasol, uśmiechnął się, a potem rzekł, nie tracąc flegmatycznego spokoju:
— A więc pan jesteś...
— Tartarin z Tarasconu, morderca lwów!
Mówiąc to nieustraszony taraskończyk potrząsnął kutasem swej chechui, niby lew swą grzywą.
Trapista przeżegnał się, kokoty wydały okrzyki przerażenia, a fotograf z Orlennsville’u przysunął się bliżej do mordercy lwów, marząc już o zaszczycie zrobienia jego fotografii.
Mały pan nie wzruszył się i nie zmieszał się wcale.