Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

łotrów... Ale cóżeś pan zrobił? W jaki sposób naraziłeś pan się na tę fatalną historję?
— Cóż robić, mości książę!... Ujrzawszy to nieszczęsne zwierzę z tacą w zębach, upodlone, zwyciężone, maltretowane, służące za igraszkę tej muzułmańskiej hołocie...
— Ależ mój drogi i szlachetny przyjaciela! Mylisz się! Przeciwnie! Ten lew jest dla nich przedmiotem czci i uwielbienia. To święte zwierzę z klasztoru lwów, założonego przed trzystu laty przez Mahometa ben Audę. Coś w rodzaju klasztoru trapistów, straszne i wspaniałe, pełne ryku lwów i woni dzikiej, tam mnichy wychowywują i oswajają setki lwów, a potem oddają je w ręce kwestarzy i rozsyłają po całej północnej Afryce... To co ci kwestarze zbiorą, idzie na utrzymanie klasztoru. A ci dwaj murzyni dlatego rzucili się na pana z taką furją, ponieważ są przekonani, że gdyby z ich winy tylko grosz zginął z wyżebranych tym sposobem pieniędzy, to lew pożarłby ich w tej chwili.
Słuchając tej opowieści, nieprawdopodobnej, a jednak prawdziwej, Tartarin z Tarasconu zachwycał się nią i sapał głośno.
A potem dodał:
— Ale największą przyjemność sprawia mi to, że — wbrew twierdzeniu Bombonnela — w Algierze są jeszcze lwy!
Książę zawołał z entuzjazmem:
— Lwy! — Zobaczysz pan jutro ile ich jest! Puścimy się w stronę Szeliffu!
— Co? książę... książę ze mną razem? Na łowy?
— Cóż pan sądzi? że jabym pana mógł opuścić? Że jabym panu pozwolił samotnie puścić się w głąb Afryki, miedzy dzikie ludy, których języka i obyczajów pan nie zna? — Nie! Nie! Sławny Tartarinie! Nie opuszczę cię nigdy! Gdzie pan będziesz, tam i ja będę!
— Och! książę! książę!
I wzruszony, rozradowany Tartarin przytulił do serca walecznego księcia. Z dumą pomyślał, że tak samo, jak Juliuszowi Gerard, Bombonnelowi i tylu innym sławnym mordercom lwów, tak też i jemu towarzyszyć będzie — książę!