a bohaterska chechia znów zaczęła przybierać jedną po drugiej owe pozycje, z czasów Żuawa. Ten szatański wielbłąd kołysał gorzej niż statek na morzu.
Tartarin blady, trzymając się sierści na garbie kurczowo zaciśniętemi palcami i wołał zamierającym głosem:
— Książę! książę! Zleźmy!... Czuję, że skompromituję całą Francję!...
Wszystko na nic!
Wielbłąd rozmachał się i nic nie mogło go wstrzymać.
Cztery tysiące arabów biegło za nim, boso, wymachując rękami, śmiejąc się do rozpuku i błyskając w słońcu sześciuset tysiącami białych zębów...
Wielki mąż z Tarasconu musiał poddać się.
Bezsilnie wisiał na szczycie garbu. Widok był smutny. Chechia robiła co chciała, a Francja była skompromitowana...
Aczkolwiek nowy sposób podróżowania był wielce malowniczy, mordercy lwów, musieli zeń wkrótce zrezygnować, ze względu na chechię.
Wędrowano więc dalej pieszo, spokojnie coraz dalej na południe, małymi etapami. Taraskończyk szedł na czele, książę zamykał pochód, a w pośrodku kroczył objuczony skrzyniami wielbłąd.
Trwało to prawie miesiąc.
Przez cały miesiąc, szukając niemożliwych do znalezienia lwów, straszny Tartarin podróżował po niezmierzonej płaszczyźnie szelifskiej, od duaru do duaru, w poprzek francuskiego Algieru, w którym zapachy starego wschodu, łączą się z silną wonią absyntu i koszar. Abraham i Zuzu złączeni w jedno, coś bajecznego i naiwnie wodewilowego, niby rozdział Starego Testamentu, opowiedziany przez sierżanta de Ramée, albo brygadjera Fiton...
Ciekawy widok dla tego, co umie patrzeć...