Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

A lwów ani śladu!...
Ale taraskończyk nie tracił odwagi i wytrwałości. Szedł coraz dalej na południe. Całymi dniami w gąszczach szukał lwów, pod każdym krzakiem. A wieczorem, przed pójściem na spoczynek zasadzka dwu, albo trzygodzinna...
Wszystko na próżno!
Ani śladu lwów!...
Ale pewnego wieczora, gdy karawana mijała lasek rozpalony słońcem, Tartarinowi zdawało się, że gdzieś w dali, niewyraźnie, głucho odzywa się ów cudowny ryk, który tyle razy słyszał w Tarasconie w Menażerji Mitaine’a.
W pierwszej chwili zdawało mu się, ze śni...
Ale po chwili ryk odezwał się znowu, zawsze bardzo daleki, ale wyraźniejszy. Tym razem ze wszech stron po wioskach rozległy się wycia psów, a garb wielbłąda zadrżał wstrząśnięty strachem, puszki z konserwami i broń w skrzyniach zabrzęczały hałaśliwie.
Nie było już wątpliwości.
Był to lew.
Prędko, prędko na zasadzkę! Ani chwili do stracenia.
Tuż w pobliżu był grobowiec jakiegoś arabskiego świętego, o białej kopule. Pod drzwiami leżały wielkie żółte pantofle zmarłego, a wzdłuż murów wisiały różne dziwaczne ofiary, burnusy, złote nitki, czerwone włosy...
Tartarin pozostawił tam księcia i wielbłąda, a sam poszedł szukać miejsca odpowiedniego na zasadzkę.
Książę chciał iść z nim razem, ale taraskończyk nie zgodził się na to, chciał spotkać lwa sam jeden! Prosił jednak księcia, żeby się nie oddalał i dla wszelkiego bezpieczeństwa złożył w ręce księcia swój portfel, gruby portfel pełny papierów wartościowych i banknotów. Bał się, żeby lew szponami swemi nie podarł papierów...
Potem bohater oddalił się.
O sto kroków od grobowca, był mały gaik laurowy, drżący w cieniach zmroku, stojący nad brzegiem wysychającej rzeczułki.
Tutaj Tartarin ulokował się, wedle przepisu ukląkł na jedno