Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

kolano, strzelbę trzymał w pogotowiu; nóż myśliwski wbił dumnie przed sobą w piasku.
Noc zapadła.
Niebo z różowego stało się fioletowem, a z fioletowego szafirowem...
Dalej na dnie rzeczułki, wśród kamieni połyskiwała jak lustro ręczne kałuża wody. Tam dzikie zwierzęta gasiły swe pragnienie.
Dalej, na przeciwnym stoku wybrzeża bieliła się ścieżka na której olbrzymie łapy lwów pozostawiły swe ślady. Widok tej ścieżki przenikał dreszczem.
Ciche szmery nocy afrykańskiej, gałęzie poruszane wiatrem, kroki wędrujących zwierząt, piskliwe szczekania szakali, a na niebie przelatujące w wysokości stu, dwustu metrów klucze żórawi, krzyczące jakby zarzynane dzieci...
Było czem się wzruszyć.
To też Tartarin był wzruszony, nawet bardzo wzruszony. Szczękał zębami biedaczysko! A oparta o rękojeść noża myśliwskiego dubeltówka o ciągnionych lufach dźwięczała o żelazo niby para kastanietów. Cóż robić? Są wieczory w których jest się bez humoru. A zresztą gdzież byłaby ich zasługa jeśliby bohaterowie, nigdy nie lękali się niczego...
Tak, tak. Tartarin bał się i to przez cały czas. Wytrwał godzinę, dwie, ale i bohaterstwo ma swe granice.
Tartarin usłyszał nagłe kroki w pobliżu wyschłej rzeczułki; kamienie staczały się. Tym razem strach podniósł go z ziemi. Wystrzelił dwa razy, nie celując i pędem uciekł w stronę grobowca, zostawiwszy wbity w piasek nóż myśliwski, niby krzyż postawiony na pamiątkę tej nocy, pełnej lęku, tak wielkiego, jakiego nigdy nie odczuł nawet zwycięzca hydry...
— Na pomoc! — Książę! Lew!
Milczenie.
— Książę! Książę!
Ale księcia nie było!
Tylko poczciwy wielbłąd rzucał swój fantastyczny garbaty