wyczerpany, ujrzał w dali jaśniejące wśród zieleni, białe domy Algieru.
Stanąwszy u bram miasta, na ruchliwej ulicy Mustafy, pełnej żuawów, maurów, murzynek, tłoczących się koło niego i gapiących się na dziwaczną parę, którą on tworzył ze swym wielbłądem, — Tartarin stracił cierpliwość:
— Nie! Nie!... To niemożliwe! Nie mogę zjawić się w Algierze w takiem towarzystwie.
Korzystając z tłoku wozów, uciekł w pole i skrył się do rowu.
Po chwili ujrzał na drodze wielbłąda, pędzącego galopem, wyciągającego w przerażeniu długą szyję.
Bohater uczuł ulgę, wyszedł z ukrycia i boczną drogą po za murami poszedł do domu.
Przed maurytańskim swym domem Tartarin stanął bardzo zdziwiony.
Dzień się kończył. Ulica była opustoszała.
Za drzwiami, które murzynka zapomniała zamknąć, słychać było śmiechy, brzęk szkła, strzelanie korkami szampana, a ponad tym hałasem górował głos kobiecy wesoły i jasny.
Aimes — tu Marco la Belle,
La danse aux salons en fleurs...[1]
Tartarin mruknął:
— Do djabła!
Zbladł i wpadł do wnętrza.
Nieszczęsny Tartarin!...
Jakiż widok go czeka!!...
- ↑ Czy lubisz piękna Marko, taniec w salonie wśród kwiatów.