aptecznym. Od czasu do czasu, miejscami spotykało się maleńką, poczciwą, dobroduszną karteczkę z napisem:
Strzały zatrute. Nie dotykać!
albo też:
Broń nabita! ostrożnie!
Gdyby kartek tych nie było, nigdybym się nie odważył wejść do sali.
W pośrodku sali stał okrągły stół. Na stole znajdowała się flaszka rumu, turecki woreczek na tytoń, opis podróży kapitana Cooka, powieści Coopera, Gustawa Aimarda, opisy polowań, łowów na niedźwiedzie, łowów na słonie, łowów z sokołami itd. itd. Wreszcie przy stole mężczyzna lat mniej-więcej czterdziestu do czterdziestupięciu, mały, gruby, tłusty, okrągły, czerwony na twarzy, w koszuli, w flanelowych pantalonach. Miał gęstą, krótko ostrzyżoną brodę i błyszczące się, płomienne oczy. W jednej ręce trzymał książkę, w drugiej olbrzymią fajkę z żelazną pokrywą i wymachiwał tą fajką straszliwie. Czytając jakiś okropny opis łowów na grubego zwierza, mąż ów wysuwał dolną wargę i czynił minę przerażającą i wtedy w jego poczciwem obliczu taraskońskiego drobnego kapitalisty pojawiał się ten sam charakterystyczny rys dobrodusznego okrucieństwa, który cechował cały ten dom.
Mężem tym był Tartarin, — Tartarin z Tarasconu, nieustraszony, wielki, nie mający równych sobie, Tartarin z Tarasconu.
W epoce, którą opisuję, Tartarin z Tarasconu nie był jeszcze tym Tartarinem, którym jest dzisiaj, tym wielkim Tartarinem z Tarasconu, tak popularnym w całej południowej Francji. A jednak nawet w owych czasach był już królem Tarasconu.
Należy opowiedzieć, jakim sposobem zdobył on ten monarszy majestat.