jeden po drugim i czekał godziny, o której miał odprawić swe modły.
Ujrzawszy Tartarina przeraził się okropnie. Fajka wyleciała mu z ręki.
Tartarin przemówił:
— Ani słówka, księżulku! Dawaj turban i futro!
Proboszcz turecki, drżąc z przerażenia, dał turban, futro, wszystko co chciał taraskończyk. Tartarin wystroił się w to i poważnie wszedł na taras minaretu.
Morze błyszczało w dali.
Białe dachy świeciły się w blaskach księżyca.
Taraskoński muezzin namyślał się trochę, a potem, wznosząc ręce w górę, zaczął śpiewać piskliwym głosem:
— La Allah l‘ Allah... Mahomet to stary filut... Wschód, Koran, agowie, lwy, maurytanki, — wszystko to nie warte ani grosza... Niema już „turków“... — to tylko oszuści!... Niech żyje Tarascon!
A podczas gdy sławny Tartarin na wszystkie cztery strony świata, na morze, miasto, płaszczyznę, góry, rzucał swe wesołe taraskońskie klątwy, — głosy poważne i jasne owych muezzinnów odpowiadały mu idąc od minaretu do minaretu. A ostatni wierzący w arabskiej dzielnicy nabożnie bili się w piersi.
Południe!
Pod kotłami Żuawa palą się ognie. Gotów do drogi.
W górze na balkonie kawiarni Valentina oficerowie wydobywają lunety i z pułkownikiem na czele stają w szeregu wedle staszeństwa, by rzucić okiem na szczęśliwy statek, wracający do Francji.