Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

Stare armaty tureckie ustawione wzdłuż portu, błyszczą się w słońcu.
Pasażerowie spieszą na pokład.
Tragarze składają w szalupach pakunki.
Tartarin z Tarasconu niema pakunków.
Zbliża się zwolna przez mały plac targowy, pełny bananów i owoców. Towarzyszy mu przyjaciel Barbasson.
Nieszczęsny Tartarin z Tarasconu pozostawił w głębi pustyni swe pakunki, swą broń, swe złudzenia, a teraz z rękami w kieszeni wędruje na statek.
Zaledwie wskoczył do szalupy kapitana — gdy nagle zadyszane zwierzę galopem rozpędziło się ku niemu i pędzi, pędzi szalenie. To wielbłąd, wierny wielbłąd, który od dwudziestu czterech godzin szuka po całym Algierze swego pana.
Tartarin ujrzawszy wielbłąda zbladł, udaje, że go niezna. Ale wielbłąd jest uparty. Drepcze wzdłuż wybrzeża. Woła swego przyjaciela i patrzy na niego czule i miłośnie, jakby mówił swem smutnem okiem:
— Weź mnie z sobą, weź mnie z sobą na statek! Wywieź mnie z tej papierowej Arabii, z tego śmiesznego Wschodu, pełnego lokomotyw i dyliżansów, z tego kraju, w którym ja, nie mam co robić. Tyś ostatnim „Turkiem“ a ja jestem ostatnim wielbłądem... Nie rozstawajmy się już, o mój Tartarinie!...
Kapitan pyta:
— Czy to pański wielbłąd?
— Ale gdzież tam!...
Tartarin drży na myśl, iż miałby się zjawić w Tarasconie z tak śmieszną eskortą. Bezwstydnie wypiera się towarzysza swej niedoli i swych przygód, nogą odpycha szalupę od lądu afrykańskiego...
Wielbłąd węszy za nim, waha się widząc wodę, wyciąga swą długą szyję i z rozpaczą skacze do wody, płynie ku „Żuawowi“ a jego garb wystaje ponad wodę i trzęsie się, a wyprostowana szyja sterczy niby ostroga tryremu.
Szalupa i wielbłąd równocześnie dobijają do boku statku.