Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan Barbasson rzecze wzruszony:
— Ostatecznie żal mi tego wielbłąda. Mam ochotę wziąć go na pokład... gdy przybędziemy do Marsylji daruję go do zoologicznego ogrodu.
Zużytkowując potem mnóstwo sznurów i powrozów władowano wielbłąda na pokład statku.
Żuaw“ puścił się w drogę.
Droga trwała dwa dni, które Tartarin spędził samotnie w swej kajucie. A stało się to niedlatego, iżby morze było burzliwe, albo iżby chechia zbyt dużo musiała wycierpieć. Przyczyna był przeklęty wielbłąd, który łasił się komicznie do swego pana, skoro tylko ten zjawił się na pokładzie.
Nigdy nikt nie widział wielbłąda, któryby tak kogoś afiszował.
Wysadzając od czasu do czasu nos przez maleńkie okienko kajuty, Tartarin zauważył, iż niebo Algieru blednie i znika. Wreszcie pewnego ranka wśród mgły srebrzystej usłyszał pieśń wszystkich dzwonów Marsylii. Był szczęśliwy. „Żuaw“, przybywszy do portu, zarzucił kotwicę.
Nasz bohater nie mając pakunków opuścił statek nie mówiąc nikomu ani słowa, bojąc się aby i tu wielbłąd za nim nie pobiegł, przeszedł szybko przez ulice Marsylii i odetchnął głęboko, ulokowawszy się w wagonie trzeciej klasy, w pociągu idącym do Tarasconu...
Omylił się srodze.
W odległości dwóch wiorst od Marsylii wszyscy podróżnicy tłoczyć się zaczęli przy oknach. Krzyki, zdziwienie szalone. Tartarin dopchał się wreszcie do okna i...
Co ujrzał?...
Ujrzał nieuniknionego wielbłąda pędzącego wzdłuż szyn za pociągiem i dotrzymującego mu kroku. Tartarin przygnębiony padł na swe miejsce i zamknął oczy.
Liczył na to, że z fatalnej, nieszczęsnej tej ekspedycji powróci do siebie incognito.
Otóż obecność zawadzajcego mocno czworonoga uniemożliwiła