Strona:Alfons Daudet-Tartarin z Tarasconu.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

ten zamiar. Fatalny to będzie powrót! Boże! ani grosza w kieszeni! ani śladu lwów! nie!... tylko wielbłąd!...
— Tarascon!... Tarascon!...
Trzeba było wysiąść.
Zaledwie chechia bohatera pojawiła się w drzwiach wagonu rozległ się okrzyk potężny;
— Niech żyje Tartarin!
Sklepienia dworca zadrżały.
— Niech żyje Tartarin! Niech żyje pogromca lwów!
Rozległy się dźwięki trąb, fanfary orkiestry...
Tartarin osłabł — zdawało mu się, że umiera. Sądził, że to mistyfikacja. Ale nie! Cały Tarascon był na dworcu. Wszyscy radośnie i ze wzruszeniem wymachiwali kapeluszami. Oto waleczny major Bravida, rusznikarz Costecalde, prezydent Ladéveze, aptekarz Bezuquet i cały szlachetny korpus myśliwych polujących na kaszkiety. Wszyscy tłoczą się wokoło swego mistrza. W tryumfie, na rękach znoszą go ze schodów.
Przedziwne skutki optycznego złudzenia!
Przyczyną tego całego hałasu była skóra ślepego lwa, przysłana przez Tartarina walecznemu majorowi Bravidzie. Ta skromna skórka, wystawiona w klubie na widok publiczny oszołomiła wszystkich Taraskończyków, a za nimi całą południową Francję.
Depesza“ przemówiła.
Wymyślono cały dramat.
Tartarin zabił niejednego lwa, ale dziesięć lwów, dwadzieścia lwów, zrobił całą marmoladę z lwów.
To też Tartarin nie wiedział nawet o tem, że wylądowując w Marsylii był już sławnym, a entuzjastyczny telegram, wyprzedził go w drodze do rodzinnego miasta o dwie godziny.
Ale radość tłumu doszła do kulminacyjnego punktu, gdy ujrzano zwierzę o fantastycznych kształtach, zakurzone, spocone... Szło ono krok w krok za bochaterem po schodach i po ulicy. Taraskończykom zdawało się przez chwilę, że straszny potwór „La Tarusqe“ ożył znowu.
Tartarin uspokoił swych współobywateli mówiąc:
— To mój wielbłąd.