Te banalne walce kawiarniane
Urastają w tragiczne psalmodje...
Myśli moje, tańczące, pijane,
Ciebie w smętne wplatają melodje.
O, jak wyją te straszne walczyki!
Jak Cię szarpią, wplecioną w męczarnię!
Oczy moje, jak ostre okrzyki,
Przeszywają gorącą kawiarnię!
Pięścią walę, kurcz ściska mi palce,
Spazm tęsknoty (o, przyjdź!!!) w gardle duszę!
I te głupie kawiarniane walce
Rozpinają mi na krzyżu duszę!
I tak konam przy Tobie, kochance,
Co z tortury tych walców mnie wzywa,
Aż nas razem, przy którejś tam szklance,
Czarny sen, czarny wicher porywa.
Trzej — z uśmiechem i spokojnie. Grzecznie.
„Tak... A tutaj? No, a tu?...“ Szperali.
(A w kącikach ust — tak niebezpiecznie.
A w źrenicach — ostrza zdradnej stali.)
Ten wyblakły — tępo smutny niby,
Lecz udaje. A drugi, w mundurze,
Przykląkł, czyta... Przez wylękłe szyby
Trzecie oczy, oczy szpicla szczurze.
To? Odsunąć? Proszę... (Coś tam w głębi
Z krzykiem pada i przeciągle boli — — —)
Zwiędłe słówko... Zimny strach się skłębił...
— Aż wyciągnął. „Hm... Ta-a-ak.. Pan pozwoli...“