Pozostał z psami, i głos go nie doszedł.
A jeleń skoczył wgłąb’ kniei i zniknął.
Zmęczony łowiec upadł odpoczywać,
Nie śmiał już krzyczeć i począł rozmyślać.
Słońce się coraz na zachód skłaniało;
Ledwie czérwony promień przez gęstwinę
Jeszcze się tylko obłędny przeciskał.
Cóż począć było? Witol myślał wracać
Śladem jelenia; lecz szukając drogi,
Którą strzałami i krwią był poznaczył,
Nie znalazł nigdzie złamanéj gałęzi
I nigdzie śladu. Wszystko się już było
Znowu po za nim splątało, zamknęło,
Jakby od wieka ni człowiek, ni źwierzę,
Jednéj gałęzi nie poruszył z miejsca,
I ziemi nogą nie dotknął dziewiczéj.
Naówczas Witol odwagi żałował,
I ojca rady zapoźno przypomniał;
A myśląc, jakby z puszczy się wydobyć,
Próżno dokoła patrzał niespokojny.
Wtém ujrzał dziką barć na staréj sośnie,
W roztwartém dziuplu, rojem otoczoną.
Wszystko zjadł z sakiew, pragnienie paliło
I głód go męczył; ale straszno było
Te dzikie pszczoły Bogini Austhei
Wydrzeć, ażeby miodem głód ugasić.
Podnosił jeszcze oczy na barć chciwie.
Wtém zśród gałęzi nad głową zwieszonych
Strona:Anafielas T. 1.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
88