Na każdém drzewie, na każdéj gałęzi
Świecą się oczy, drżą ostre pazury,
I rogi krzywe po liściach szeleszczą.
Pełno ich było, w którą spójrzał stronę.
Walczyć z wszystkiemi? — pomyśleć nie można.
Pobladł młodzieniec, lecz serca nie stracił;
Stanął i czekał. A oni siedzieli,
Szyderskim śmiechem do siebie gadali,
I pazurami sobie wskazywali
Biednego chłopca, który stojąc wryty,
Trzymał luk próżny i drzewce złamane.
Już skórą świeżą zarzuciwszy plecy,
Myślał się cofać, gdy mu pod stopami
Cóś się ruszyło. Ogromna ropucha,
Jak gdyby mlékiem święconém karmiona,
Dwoje weń oczu wlepiała zielonych.
Rzucił się w stronę. Tu karzeł wyskoczył
Stary, garbaty; na łokieć miał brodę;
Sparty na kiju, sunął się powoli,
I Witolowi sobą zaparł drogę.
Próżno chciał przebić te żywe zapory.
Gdziekolwiek myślą, oczyma się zwrócił,
Zewsząd go dziwne objęły potwory,
Jakby nie w puszczy nadniemeńskiéj błądził,
Lecz w tajemniczym Staubunów gdzieś lesie.
Zamknął już oczy, wyciągając ręce,
I śmiało na przód rzucił się w gęstwinę.
Wtém puszcza śmiechem tysiącznym zawrzała:
Strona:Anafielas T. 1.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.
90