I Sigonotów ubogie chrominy,
I wędrowników pobożnych szałasy.
Wszystko tam spało, tylko u ołtarza
Dwóch Wejdalotów ogień podsycało;
Drzewem, bursztynem, żywicą karmiony,
Błyskał i żółtym wznosił się płomieniem;
Niekiedy ostry, jak strzała myśliwca,
To zwity w kłęby, jak chmura wiatrami
Szybko pędzona po zachodniém niebie.
Nad nim dym wonny w górę się unosił,
A w jego mglistych, sinawych zasłonach
I twarze Bogów i strażników twarze,
Zmięszane, żyć się i ruszać zdawały.
Milda stanęła: bo Witol zdumiony,
Choć nieraz słyszał o Bogów świątyni
Dziwne powieści przy ogniu wieczornym,
Ciekawe oczy na wszystko otwierał
I chciwie niemi nowy świat pożerał.
— Dość patrzeć, synu! — rzekła doń łagodnie —
Lecą godziny, mnie nazad potrzeba.
W tych murach, które pożerasz oczami,
Mieszka najpiérwszy, najmędrszy z kapłanów.
Jego nie tylko Litewski lud słucha,
Lecz barbarzyńskich krajów Kunigasy;
Króle północni o radę go proszą
I corok hołdy i ofiary znoszą.
Strona:Anafielas T. 1.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.
98