Strona:Anafielas T. 1.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.
146

Niekiedy tylko zdala zaświeciło;
Lecz w lewo, w prawo zdawało się błąkać,
I podróżnego naumyślnie zwodzić.
Stanął, i wspomniał Grajtasa wybiegi,
A potém nazad ku drodze się zwrócił.
Natrafił ścieżkę, i światła nie patrząc,
Z dobytym mieczem szedł daléj drożyną.
Światło zniknęło, znów ciemność dokoła,
I głucha cisza, przerywana tylko
Szelestem liści, krzykami Peledy[1].


Długo tak Witol pośród nocy ciemnéj
Drapał się puszczą i pola przebiegał,
Błota przegrzęzał i rzeki przebywał.
I zdało mu się, że ta podróż nocna
Dłużéj niżeli przez noc zwykłą trwała,
Jakby dwie nocy bez końca zimowe.
Spoglądał na wschód, upatrując ranku;
A ranek z Aussrą jeszcze nie przychodził.
Ludzi i wiosek nie było ni śladu,
Ani mogiły nad drogą wyniosłéj,
Ani świętego kamienia podróżnych,
Ani pastwiska zbitego trzodami,
Ani ogniska wiejskich nocleżanów;
Tylko go dzikie otaczały bory

  1. Sowa.