Strona:Anafielas T. 1.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
159

Staruchy cicho po kątach szeptały;
A jam sam jeden za stołem pozostał.
Widziałem, jak się młodzież ze mnie śmiała,
Jak wszyscy na mnie ukosem patrzali,
Jak ojciec, chodząc, załamawszy ręce,
Próżno do Bogów modlił się domowych,
A matka w kącie przy ogniu płakała.

— I ja — myślałem — od pańskiego łoża
Wezmę Baniutę z wiankiem rozerwanym!
Ja miałbym żyć z nią! przyjąć ją za żonę!
Nigdy! nie! nigdy! Lepiéj uciec z domu! —

Ta myśl ucieczki nie piérwszy raz w głowie
Stawała mojéj. Nieraz mnie chęć brała
Uciec od ojca do świętych ołtarzów.
Teraz to był mój ostatni ratunek.
Żaltis, co mi się na piersiach rozgrzewał,
Zdawał się jeszcze dodawać odwagi,
Zdawał się wzywać do świętéj podróży.

Noc była, kiedy wyszedłem przed chatę.
Wokoło ludzie gwarzyli pocichu;
Opodal znowu swawolny śmiech młodych
Serce mi krajał, twarz wstydem oblewał.
Niepostrzeżony odszedłem od chaty,
Biegłem do piérwszéj świątyni do Kowna,
I w Antos służbę ołtarzy przyjąłem.