Szedłem bez myśli; a ludzie przede mną
Nizko się, prosząc o zdrowie, kłaniali.
Nie jeden podał ubogą ofiarę,
Nie jeden prosił o popiół z ołtarzy,
Nikt mnie nie poznał, jam wszystkich zapomniał.
Tak wolnym krokiem przyszedłem przed chatę;
Alem ją znalazł pustą, drzwi podparte,
Dymnik zwalony, płoty wywrócone,
I sadek pusty; tylko śmiecia kupa
Zielonym chwastem porosła wysoko;
Psa nawet w chacie opuszczonéj szczeku,
Ni żywéj duszy odgłosum nie słyszał.
— Cóż to — spytałem — w téj chacie się stało?
Czy Krajwa umarł? gdzie żona i córka? —
— Wszyscy umarli — rzekł mi jakiś starzec —
Wszyscy, bo straszny był tu mór przed rokiem.
Mówią, że Bogi za syna się mściły,
Który gdzieś uciekł od żony daleko,
Uciekł w dzień ślubu i więcéj nie wrócił. —
Poszedłem daléj; i nic mnie już we wsi,
I nic na świecie nigdzie nie wiązało.
Więcéj do sioła nigdym już nie wrócił. —
Tak mówił starzec; a Witol go słuchał
I jego myśli ze swojemi bratał:
Strona:Anafielas T. 1.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.
161