Jak najwierniejszy druh mu dopomagał,
I drogę trzebił, i wrogów odganiał.
Znowu się miało do zmroku, gdy Witol
Szukał oczyma na nocleg gospody.
Ale dokoła nigdzie jéj nie było.
Wśród lasu tylko wydarte nowiny
Świeciły, kopy żóltemi nasiane,
Których nikt nie strzegł od źwierza i szkody.
Głuche milczenie zaległo opodal.
Dziwił się Witol, nigdzie budy, nawet
Biednéj strażnika nie widząc chrominy;
Aż na zakręcie ujrzał dwór wysoki
Na wzgórzu, które dwie rzeki odnogi
Pomiędzy siebie, ściskając się, wzięły.
Dokoła z dębu i sośniny bite
Wysokie płoty wejścia jego strzegły,
Czarnemi ściany dworzec opasując.
Nad niemi nigdzie zielonéj gałęzi,
Nigdzie nie było wierzchołka drzewiny,
Któryby smutny wierzch góry umajał.
Biały dwór tylko z za płotów wyglądał.
Ściany miał z cisu, dębu i modrzewia,
Dach czarném darnem wysoko ubity;
A dymnik jeden, jak paszczęka smoka,
Wysoko po nad górą się wynosił.
Przez wązkie rzeki od drogi koryto
Wątły most wewnątrz zamczyska prowadził.
Strona:Anafielas T. 1.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
164