I łowy miłe na chwilę porzucić,
Powrócisz, ojcze! na wieczność powrócisz!
Niechaj ja ujrzę twoję twarz promienną,
Choćby tak krótko, jak blask błyskawicy,
Jak strzałę gromu, co pada i znika.
Matka raz do mnie z nieba się spuściła,
A tyż ni razu mnie się nie ukażesz?
Ja zemstę Bogów tu za ciebie noszę,
Ja za twą winę błąkam się po ziemi
I walczę z duchem wysłańcem Perkuna.
Ojcze! ty wszystko nagrodzisz synowi,
Życie zasłodzisz, do walki zagrzejesz,
Jeśli mu tylko ukażesz twarz swoję! —
Westchnął i spójrzał, płakał i narzekał.
Wtém na niebiosach cóś błyskać zaczęło,
I białe cienie na białych rumakach,
Krając powietrze skrzydłami białemi,
Po nad mogiłę wzleciały. Syn spójrzał,
Wyciągnął ręce, srébrne łzy wylewał.
A drogą mléczną lecieli ku niemu:
Ojciec na przedzie, w złotem litéj szacie,
Promienny cały; po trzy gwiazd miał w ręku,
Jedną na czole, a na piersi jedną;
U boku jego złoty miecz zwieszony,
I łuk z strzałami chwiał mu się na barkach;
Zniżał się, zniżał, stanął na mogile;
A za nim orszak jego towarzyszy,
Jak on, na koniach białych i skrzydlatych.
Strona:Anafielas T. 1.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.
191