Znalazłbym może, lub kości pogrzebał;
A wszystkiem lasy przetrząsnął dokoła,
I niéma miejsca, gdziebym go nie szukał. —
— Któż to był? zkądże wzięty był sierota? —
Znów Witol starca zapytał ciekawy.
— Jeszcze go dzieckiem przynieśli z daleka,
Z dworu Kruminy; kobiéta służebna,
Tajemnie, w białe spowitego płótno,
Żonie oddała, i mieli nagrodzić.
Ale gdy chłopiec z mojéj zginął winy,
Nikt się o niego nie dopomniał więcéj.
Myśmy nagrody i prosić nie śmieli.
Nie było za co. Baliśmy się kary.
Wielka Krumine straszna, gdy jest w gniewie. —
— I nikt o niego u was nie zapytał? —
Powtórzył Witol z westchnieniem bolesném.
— Nikt; tylko lata przeszłego kobiéta
Taż sama w polu spotkała mnie znowu.
— Dziecka już niéma? — powiedziała do mnie.
— Niéma! — odrzekłem, i chciałem uciekać.
— Wiém! — zawołała, idąc daléj drogą,
Lecz nie groziła zemstą, ani karą,
Ani się więcéj o mnie rozpytała.
Jam dumał: ona zkąd wiedziała o tém?
Dla czego nic mi nie mówiła za to?
Chociaż go swoi nie płakali może,
Ja nieraz po nim szczére łzy wylałem.
Strona:Anafielas T. 1.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.
198