Strona:Anafielas T. 1.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.
215

Niedźwiedź był głodny; a psy rozjuszone
Wpadły nań, wyjąc; lecz lasów mieszkaniec,
Z starości siwy, podniósł się na łapach,
Przypuścił zjadłe ku sobie ogary,
Potém, jak muchy, w uścisku rozszarpał.
Naówczas większe drugie psy puszczono.
Te, kiedy wroga przed sobą postrzegły
I ciała braci w posoce drgające,
Wyjąc, pobiegły ukryć się pod murem,
I bojaźliwém poglądając okiem,
Zdały się, patrząc do góry, litości
Żałośnym jękiem od ludzi wyzywać.

Naówczas Witol zaczął króla prosić:
— Pozwól sam-na-sam z niedźwiedziem się zmierzyć. —
— Gościu mój! — rzekł król — gdybyś był mi wrogiem,
Chętniebym na śmierć pewną cię wyprawił.
Chyba jéj żądasz. Lecz szukaj gdzieindziéj.
Nie ściągaj na mnie zemsty swoich Bogów
Za połamane gościnności prawa. —
— Nie żądam śmierci — Witol odpowiedział. —
Chcę ci pokazać naszych krajów łowy,
I siłę naszą pokazać, o Królu! —
A król ogromne od bramy wrzeciądze
Rozkazał przynieść, i w ręce ująwszy,
Milcząc, z łatwością, jak słomę, rozkruszył.
— I ja mam siłę — rzekł — ale nie człeku
Z dzikiém źwierzęciem mierzyć się i walczyć. —