Jak pola kłosów niezliczoném mnóstwem,
Okryte były; a jak lasy szumią,
Tak uciszony lud, czekając walki,
Pocichu szemrał i z przestrachem gwarzył.
Nigdy takiego jeszcze przeciwnika
Witol przed sobą i mieczem nie widział:
Bo łatwiéj było dzikie puszcz niedźwiedzie,
Smoka, mieszkańca jaskini głębokiéj,
Niźli olbrzyma Alcisa zwyciężyć.
Z spuszczonym mieczem, łukiem tylko w dłoni,
Witol olbrzyma spotkać się gotował.
Alcis, széroko rozwarłszy ramiona,
Alcis, co grody wywracał pod nogą,
Szedł przeciwnika w objęciach zgruchotać.
Lecz Witol w prawe oko z łuku zmierzył,
I trafna strzała utkwiła w źrenicy.
Oburącz Alcis za twarz się pochwycił;
A Witol, z chwili korzystając błogiéj,
Nogę mu porwał, pociągnął, powalił,
I z nim się razem na ziemię wywrócił.
Oślepły Alcis szukał wroga wkoło.
On się przypełznął aż do jego głowy,
I, obie ręce kładnąc w oczu dwoje,
Jął je wydzierać, a gardło nogami
Deptać obiema. Jeszcze Alcis z dziwu
Nie mógł powrócić do sił i pamięci,
Kiedy syn Mildy, już jego zwyciężca,
Strona:Anafielas T. 1.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.
249