Strona:Anafielas T. 1.djvu/287

Ta strona została uwierzytelniona.
255

Rzekła, i szatą osłoniona białą
Zniknęła w chmurce, co na wschód leciała.

Raz, kiedy słudzy spali jeszcze, rano,
Wdział Witol Wiżos, prostą odzież włożył,
I miecz przypasał, i łuk przypiął krzywy,
I procę wartką zawiesił u pasa,
A potém wyszedł, nie wiedząc, gdzie idzie.
Jesienny ranek przed zimy uśpieniem
Lasy w rozliczne szaty ufarbował:
Tam jakby świéżą krwią polane drzewa,
Ówdzie jak złote liście powiewały,
I słabe z wiatrem w powietrzu igrały;
A wpośród lasów pożółkłych i zbladłych
Gdzieniegdzie dąb się zielony podnosił,
Lub sosna czarna, jodła, co gałęźmi
Płacząc ku ziemi, los żony wężowéj
I wieczne łzy jéj ludzióm przypomina;
Niżéj na krzewiach głóg błyszczał czérwony,
Dojrzałych kalin grona zrumienione,
I jarzębiny żółtawe jagody,
Po nad któremi wzlatywali ptacy.
Nigdzie już kwiatu. Pożółkłe rośliny
Równo z drzewami owocem się gięły;
Dąb, suchy żołądź otrząsając z siebie,
Zrzucał na pastwę stadóm dzików głodnych;
Drzewo Lazdony, przez chłopców odarte,
Wysmukłe laski wznosiło do góry,