Strona:Anafielas T. 1.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
262

— Któż to jest? —
— Witol. —
— Dziękuję za słowo.
Ja to nim jestem. —
— Kto? ty jesteś? Panie! —
I starzec powstał z przestrachem od stołu;
Ale go Witol za rękę powstrzymał.
— Zostań tu ze mną. Chcę pomówić z wami. —
— Jabym śmiał? Panie! —
— Siadaj! bądź spokojny.
Syna do dworu wezmę i obdarzę.
Będzie się za co miał za rok ożenić:
Bo chociaż z wojną nie idę w kraj obcy,
Umiém swym sługóm ze skarbcu nagrodzić. —
To mówiąc, wstawał, chciał odejść, znów siadał;
Nie wiedział, co go w téj chacie trzymało;
Lecz niespokojny, jakby czekał na co,
Chciał próg przestąpić, a cóś go trzymało;
Wtém ze świronka, na misce drewnianéj,
Piękna Romussa wyniosła orzechy;
Pod jego wzrokiem płomieniąc się cała,
Ledwie oddawszy, wnet nazad uciekła.

Pożegnał łowca Witol i szedł daléj;
Stanął u źródła, stal i myślał długo;
Powoli potém na zamek powrócił.
Całą noc mu się Romussa marzyła,
Całą noc widział, jak trzodę poiła,