Z mieczem na gardle, i litości woła.
Brańcy swojemi wiążą ich pętami.
Mindows się porwał, snem to jeszcze sądzi,
Oczóm nie wierzy, krzyczy na Bojarów.
Ale w tym zgiełku nikt głosu nie słyszy;
Nad głową strzały gradem polatują,
Walą się drzewa i gniotą zbudzonych,
Świszczą kamienie z procy rozpuszczonych,
Błyskają miecze nad Litwinów szyją,
Konie w ucieczce swych panów tratują,
Ogniska zgasłe wiatr rozwiał széroko,
Palą się jedni, jęczą i konają,
Drudzy napróżno litości wzywają,
Trzeci napróżno na swoich wołają,
Aby ich zgarnąć do późnéj obrony.
A Mindows dopadł konia, i z Bojary
Tnąc Knechtów, lasem przecina się z niemi.
Gonią go strzały, ludzie i kamienie,
Osaczą razem, orężem ich zwali,
Woła na swoich i pomyka daléj.
I gonią znowu, opasują kołem,
Lecz miecz Ryngolda stal jak drzewo płata,
I lecą zbroje i głowy na ziemię,
On znowu wolny, ku Litwie ucieka,
A za nim jeszcze białe płaszcze lecą,
I strzały świszczą. — Napróżno! napróżno!
Mindowsa w polu nie złapiesz, Krzyżaku,
Strona:Anafielas T. 2.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
122