Strona:Anafielas T. 3.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.
102

Ona mu swą młodość, a on jéj swe boje
Pocichu spowiada. I wzrok łzą zalany
Wyjaśnił się Annie. W początku to co dnia
O matce mówiła, do matki zsyłała,
A potém raz w tydzień, drugiego tygodnia,
A potém choć w miesiąc raz wieści żądała,
A potém wzdychała, czekając z pokłony,
Aż w tamte przypadkiem miał jechać kto strony.

O ludzka pamięci! tyś płocha wietrznica!
W początkach się targasz i szarpiesz nam duszą,
Lada co łzy ciśnie i żal twój podsyca,
Dwie chwile ból w tobie niestały zagłuszą;
Pamiątki, co nigdy nie miały mieć końca,
Topnieją, jak śniegi wiosenne od słońca.

I Witold z początku tak tęsknił za bojem,
Za ojcem, za koniem, za trudem i znojem,
A potém już rzadzéj na wojnę iść życzy,
Nie pragnie zwycięztwa, nie łaknie zdobyczy,
I mówi do siebie: — Mnie dobrze tak przy niéj!
Czyż walka, czy sława szczęścia mi przyczyni? —
A Kiejstut go wołał z uśmiechem na oku,
I Witold nie poszedł. Rzekł ojciec: — Do roku
Pogasną te ognie, i tęskno ci będzie
Przy żony kolanach, jak sokoł na grzędzie,
Nadarmo przesiedzieć najdroższy wiek młody,
I znowu pośpieszysz na stare twe gody. —