Strona:Anafielas T. 3.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
250

— Czegoś smutny? Witoldzie! — mówiła mu żona.
— Czegoś, Panie, nierady? — Algimund go pytał.
A Mistrz, śmiejąc, mu mówił: — Cięży ci korona,
Nimeś jeszcze na skroniach twoich ją powitał.
Będzie czas trosków doznać, gdy Litwą zawładasz;
Teraz czego przed czasem na siłach upadasz?
Zakon zgnieść nie dozwoli, Zakon cię utrzyma.
Z nami lękać się czego, dumać nad czém niéma. —
A Wilold, potrząsając głową, lub głęboko
W mówiącego ogniste zapuszczając oko,
Uśmiechem lub milczeniem wzgardy odpowiadał,
Bo nikt nie był mu w duszy, nikt serca nie zbadał.

O, wiele tam oddawna, wiele się zebrało!
Wiara ojców, z naddziadów nieskażoną chwałą,
Obie stały przed duszą z żałobnemi szaty,
Obie wstyd jéj wznosiły i liczyły straty;
Blade ojca oblicze nad synowską głową,
Smutne, milczące, z zgrozą odstępcę karciło,
I, odsłaniając przeszłość, z postawą surową
O przyszłość się pytało, bo o niéj wątpiło.

We śnie, dwónastu starców pod dęby staremi
Siadali przed nim sądzić — sądzili na ścięcie,
I klęli go, mieczami wstrząsając wielkiemi.
On się tulił przed niemi w ojcowskie objęcie,
A ojciec go odpychał; on do matki chronił,
Matka go odpychała — nikt go nie zasłonił!