Widok ich przeraził dzieci, które śpiesznie ukryły się w zagajniku. Były pewne, że są to rabusie, albo ludożercy, i nie przeczuły wcale, że byli to strażnicy zamku Żyznych Pól, wysłani przez zaniepokojoną księżnę na poszukiwanie małych zbiegów.
Przedzierając się przez gęstwinę traw, dzieci natrafiły na malutką ścieżynę, która nie była napewno ścieżyną zakochanych, bo nie można było nią wcale iść we dwoje, tylko gęsiego. W wydeptanej ziemi nie znać było ani jednego odcisku stopy ludzkiej, ale za to mnóstwo zagłębień, zrobionych jakby przez maleńkie kopytka czy raciczki.
— Tędy pewnie chodzą na spacer dyabliki — rzekła Zazulka.
— Albo raczej kozice — odpowiedział Jantarek.
Nie wiadomo które z nich dwojga miało słuszność, bądź co bądź jednak drożyna zawiodła ich łagodnym stokiem nad sam brzeg Błękitnego Jeziora, które nagle ukazało się ich zdumionym oczom w całym swym tęsknym i tajemniczym blasku. Wierzby płaczące maczały w cichej wodzie srebrne liście zwieszających się nizko gałęzi. Wysmukłe trzciny skupione w wysepki, chwiały raz po raz pierzastymi kitkami. U stóp ich lilie wodne rozścielały listowie wykrojone w kształcie serc i cudne, białe jak alabaster, kwiaty. Dokoła tych wonnych wysepek świtezianki, odziane w turkusowe i szmaragdowe pancerzyki, przecinały powietrze płomienistymi skrzydełkami i urywały lot raptownie, usypiając na liściach i kwiatach.
Dzieci z rozkoszą zanurzyły rozpalone nóżki w chłodnym wilgotnym żwirze wybrzeża, porosłym kępkami żabieńca i sitowia o ostrych żądłach. Strzelisty tatarak wionął ku nim subtelną wonią swych łodyg, okolonych koronką bladych kwiatów uszycy, po nad któremi ze szczytu wysokich swych głąbików fioletowa rozświta przeglądała się w sennej tafli jeziora.
Strona:Anatol France - Zazulka.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.