Strona:Anatole France - Wyspa Pingwinów.djvu/346

Ta strona została przepisana.

leżące w kałuży krwi, z rękami związanemi, z chustką na twarzy i tablicą z napisem na piersiach.
Niepodobieństwem stawało się grzebanie zmarłych i oczyszczanie miasta z gruzów. Wkrótce woń, jaką wydawały rozkładające się ciała, stała się nie do zniesienia. Wybuchły epidemje, które spowodowały tysiące zgonów, pozostałych przy życiu uczyniły wątłymi i ogłupiałymi. Głód do konał reszty.
Sto czterdziestego pierwszego dnia po pierwszym zamachu, kiedy nadciągnęło sześć korpusów armji z artylerją połową i oblężniczą, w nocy, w najuboższej dzielnicy miasta, jedynej jaka pozostała, a teraz otoczona była łańcuchem płomieni i dymów — Karolina i Clair na dachu wysokiego domu trzymali się za ręce i patrzyli. Zdołu dochodziły wesołe śpiewy tłumu, który szalony tańczył na zgliszczach.
— Jutro — rzekł mężczyzna— wszystko się skończy i tak będzie lepiej.
Młoda kobieta z rozpuszczonym włosem, z twarzą oświetloną blaskiem pożaru, ze skupioną radością przyglądała się zaciskającej się wokoło nich obręczy płomieni.
— Tak, będzie lepiej — powtórzyła.
I rzucając się w objęcia niszczyciela złożyła na jego ustach namiętny pocałunek.