Strona:Anda Eker - Historja o mokrej Ciotce Słoci i o jasnem Słoneczku Oczku.pdf/12

Ta strona została przepisana.

„Bardzom rada, gdy zobaczę
Że kapryśne dziecko płacze
Tu mój deszczyk smętnie szlocha
A tam znów się maże Zocha...“
Chlip... Chlip... Chlap...


— — — Wreszcie zły, mokry dzień miał się ku końcowi. Mama położyła Zosię do łóżka i długo, długo trzymała chłodną rękę na gorącem czole dziewczynki. — — Za oknem łkało bezustannie, a szklane krople ukołysały do snu dziecinny pokoik.
O północy nadpłynął zdaleka w różowej łódce srebrno-zielony księżyc. Ciekawie zaglądnął do dziecinnego pokoju, a potem cicho na szybie położył świetlisty bilet wizytowy.
Mrużył przy tem jedno oko i uśmiechał się od ucha do ucha, jak to czyni pan nauczyciel w zosinej szkole. Tak przynajmniej wydawało się Zosi, która zbudziła się i doskonale widziała, co się święci. — — —
„Dobry wieczór wam, kochane buty! — Cóż tam słychać nowego?“ — zapytał Księżyc i potrząsnął złotym, świetlistym warkoczem, który nosi w samym środku łysej głowy, jakby był szlachetnym, chińskim mandarynem z dostojnej rodziny Li-łaj-Pe.
— Et — mruknęły zniechęcone buciczki Zosi.
„Nasza mała pani ani razu dziś nie wyszła na spacer, bo padał deszcz, a my musiałyśmy nudzić się z nią razem... Nawet sznurowadeł nie schowała porządnie! Popatrz, jak je ze mnie powyciągała ta nieznośna Zosia! — poskarżył się but z lewej nogi.
Jakże można tak lekceważyć moje jelita? — O! leżą tam w kącie!...