samotne, i tylko to mi w pamięć wpada, co moich przeczuć echem dźwięczy.
Dziadek po cudzie zbladł, pojaśniał i dziwnie, dziwnie wyszlachetniał; uciszył się i zobojętniał na wszystkie sprawy tego świata, bo w drugi, inny, niewidzialny wpatrzył się, wsłuchał, wmyślił cały. Majątek swój rozdawał teraz na wszystkie strony: dziadom dawał oraz ich posłom, co w ich imieniu datków proszą — charytatywnym instytucjom, żebraczym bractwom i zakonom. Fundował gwoździe do sztandarów — złote, na których imię jego ryto piękną kursywą; dla związków, kół, ochronek, szkółek, ogniw, schronisk, sportowych klubów i kościołów dawał na sprzęty, stroje, dachy — w żadnym „łańcuchu dobroczynnym” nie brakło jego szczodrych datków, a co „cegiełek” i „serduszek” kupił od domokrążnych dam, w ile skarbonek wrzucił grosz — nie zliczy nikt. A jemu mało, wciąż mało było wszystkich ofiar: karetką swoją zaprzężoną w białego konia ruszał w miasto każdego ranka na wędrówkę i całe dnie uparcie krążył, szukając ofiarności celów, sam w swym natręctwie dobroczynnym podobny właśnie do żebraka.
I w dewocję, do której z dawna skłonności miewał, jak do rumu, wpadł teraz całkiem, wpadł z kretesem. Dewocja — mówią podręczniki — to skrajność jest w dziedzinie, która sama przez siebie jest skrajnością. A miłość mam na myśli bożą, miłość do Ojca Ojców Ojca, który jest Matką równocześnie. W Jego Osobie rozwiązany jest dramat przyjścia i początku — dramat, co u kolebki życia legł, przez to, że aż dwojga trzeba ciał, duchów dwojga, dwóch żywotów, aby to moje Ja jedyne stało się sobą — więc jednością... Z dwóch światów jeden? Czas jedyny z dwóch czasów różnych?