Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

tonich, Janów, i Grzegorzów, jak pośród druhów bliskich żyłem, albowiem obcy byli światu, jak ja od świata nic nie chcieli, jak ja tworzyli inny, czysty. Ja byłem świętym — i — na drogę świętości wiodłem dziadka, czyli w skrajność go wiodłem, która sama skrajnością jest, i konsekwencją wyprowadzoną ze zwątpienia w doczesną przyszłość. — Mój dziaduniu — mówiłem — pieszcząc starowinę — rozdałeś biednym chlebków mnóstwo, odzieży, grosza... A gdzie reszta? W banku masz jeszcze sporo złota, papierów pełno wartościowych w szufladach leży twego biurka, a hipoteki, place, grunta, a konie, uprząż, meble, srebro... A co talerzy... Daj to wszystko potrzebującym, bo inaczej...
Tu milkłem. Ale dziadek wiedział, co kryje w sobie ta pogróżka.

Wszak spisek trwał na wolność dziadka; ciotki, wujowie wyglądali tylko okazji, aby orzec niepoczytalność, zatem niezdolność do rządzenia; do tego trzeba było świadków, więc przekupili służbę całą — i pokojówki, i furmanów — tylko nam nocny stróż pozostał wierny: Dubiel, pijak i łgarz — od niego znałem poczynania mych krewnych spiskiem połączonych.
— Ej, paniczu — mówił, z chichotem, który prędko w łkanie się zmieniał — co tu się dzieje u nas w domu, co tu się jeszcze będzie działo, gdy nie daj Boże dziadek zamknie na zawsze oczy i wyciągnie te swoje nogi schorowane... A co to z panem będzie, dziecko? A ze mną, gdy już na garaże oddadzą młodzi państwo stajnie, gdy konie gdzieś tam wyprowadzą, na dorożkarskie szkapy albo do armii czy na szynki... Podobno dobre końskie mięso... Hi, hi... — tu śmiał się nieprzyjemnie stary żałobnik i dodawał: