Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziecko — wódz żołnierzy z ołowiu, cyny i papieru — ja tam siedziałem, wnuczek krwawy Dziadków spragnionych powtórzenia gestów historii dawno zmarłej.
Jam więc świadkiem na okoliczność szarży ułanów i masakry — ja nim z dobrawoli będę — bo wszystko, co się było stało, widziałem pierwej...
— Świadek widział?
— Jakbym tam był.
— Więc nie był świadek?
— Jeżeli przyjąć chronologię za plan właściwy opowieści, jeszcze mnie na tym świecie brakło, kiedy ze wzgórza zeszły konie... Ześlizgiwały się kopyta z kocich łebków i gładkich płyt, którymi brukowana droga spod bramy zwanej „Orlą” w dół prowadząca. Co sił wodze musieli ciągnąć chłopcy — ułani w rogatych czapkach — w tył ciągnęli, jakby z powrotem, w górę, w lęku, że im się konie stoczą, runą — na bruk zwalą, zanim dosiąść zdoła ich szwadron obarczony rozkazem szarży.
— Dość! — przerwano. — Widział to świadek?
— Byłem z nimi od pierwszych do ostatnich chwil.
— Jako, przepraszam bardzo, kto? To znaczy: w jakim charakterze? Co mianowicie robił świadek w szwadronie jazdy?
— O głos proszę — wtrącił w tym miejscu prokurator — i żądam personalia sprawdzić świadka, co daty swych urodzin niezbyt jest pewny.
Na to rzekłem:
— Jak już sądowi wspominałem, w tych czasach jeszcze byłem duchem, jak każdy z panów, zanim światło ujrzał i pierwszym dał znać krzykiem, że egzystencję rozpoczyna. Więc duchem, mówię, byłem z nimi, kiedy „na koń” im rozkaz dano i gdy ruszyli stępa, wzdłuż Plant mgłą parujących. Brał przymrozek...