Strona:Andrzej Kijowski - Dziecko przez ptaka przyniesione.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— Opis pogody niech na później zostawi świadek! Wiemy, że zimno, że wilgotno i mgliście bywa w listopadzie.
— Ta okoliczność — rzekłem — ważna, bo z niej natchnienie dla obrońców, a dla ułanów zguba. Któż to podszepnął myśl na bruk lać wodę, aby zamarzła, aby na taflę lodu wjechał szwadron do kłusa poderwany? Kto? — pytam, maszynową broń, na piechocie wziętą, tam zwrócił, kędy konie, jakby zaklęte siłą ciemną, na szkliwie świeżym poklękały, zrzucając jeźdźców?
— Kto? — przerwał ostro rzecznik państwa — na to odpowiedź już nam dano. Wszyscy świadkowie przyznawali, że owym tajemniczym duchem, owym natchnieniem buntowników, co przeciw armii bohaterskiej, będącej naszą wspólną chlubą, przeciw miłości i nadziei naszej, zwrócili broń — tym duchem, mówię, był ów człowiek...
— Osobnik! — wykrzyknąłem z dumą. — Tajemniczy pan w szarym palcie?
— Właśnie on — odparł prokurator, i ostro: — Świadek wie, kim jest ten, co znikł, rozpłynął się czy ukrył — ten duch czy cień, czy widmo jakie... Świadek wśród duchów ma koneksje, więc niech nam powie...
— Znam go, panie — odrzekłem. — Za nim właśnie biegłem korytarzami labiryntu. Z jego przyczyny tutaj jestem — to znaczy w świecie, i przed sądem. On moim ojcem.
— Kto? Bandyta? Spiskowiec? Agent? Awanturnik? Miecz krwawy czy zbrodnicza ręka?
— Wędrownik — rzekłem — duch zbłąkany, bez głowy, bo mu głowę zdjęto nad Nidą, kiedy w bagnach utknął jego koń wierny.